Styczeń
"Miłość jest wszystkim, co istnieje - To wszystko, co o niej wiemy: Wystarczy - ciężar wozu musi Stosowny być do kolein." Emily Dickinson. tłum. St. Barańczak
po
zamknięciu tabernakulum, odłożeniu słuchawki, wymianie uśmiechów, otarciu łez
zostaje sam.
Idą mrozy.
Czuje kłucie w klatce piersiowej i niewiarygodną lekkość. Jest kochany i wie o tym.
Obserwuję go dyskretnie, z rosnącą sympatią
Lublin. 16-24 stycznia 1999r.
Kwiecień
kwiecień się kończy, sad dojrzewa, biel traci ostrość, płowieje
deszcze obmywają zadziwienie i zachwyt, oczyszczają, cieszą. Drżę, drżysz. Wilgoć, łagodność, ciepło, noc
świta
Jak dobrze, że żyjemy. Niech będzie Bóg uwielbiony
Lublin, 18 - 19 kwietnia; 8 grudnia 1998r.
Maj
".... zbliżył się do ciemnego obłoku ; którym był Bóg" (Wj 20, 21)
"Wszystko się rozjaśni z wysoka"
(Y. Congar, Kościół, jaki kocham, tłum. A.Ziernicki, Kraków 1997, s. 96)
Thomas Stearns Elliot się mylił:
maj jest o wiele bardziej okrutny niż kwiecień.
Nie jest przecież łatwo wybaczyć tym,
dla których maj jest niczym woda dla ryby;
którzy o 3.30 pod pełnym księżycem tańczą
na ulicy przy dźwiękach
gitary, bębnów i ukelele;
którzy całują się bez zażenowania na oczach
zażenowanych przechodniów;
którzy spijają beczki piwa.
Jakby zapomnieli,
że czekają ich w czerwcu ciężkie egzaminy,
potem zgrzebna dorosłość,
a na końcu zwykła śmierć.
Życie w maju jest trudne dla ludzi w piątej dekadzie życia.
I zaskakująco nieprzewidywalne.
Trzeba to wszystko jakoś wytrzymać.
W maju wiele trzeba wytrzymać.
Na przykład to, że całymi stadami śpiewają słowiki.
Wciąż nowe się rodzą, kląskają z przejęciem w krzakach bzu,
pod pełnym księżycem.
Bez miłosierdzia,
do wtóru
gitary, bębnów i ukelele.
Pozostaje niewielkie pole manewru:
machnięcie ręką,
wyrozumiały uśmiech,
czułe wspomnienie. Czyli jednak jakieś porozumienie ponad ciemnością czasu,
majowy sojusz złączonych pod księżycem pokoleń wszystkich krajów.
Łączcie się
Lublin, 9 moja; 30 listopada 1998 r.
Czerwiec
1.
był upał przeogromny.
Ponoć
siódmego czerwca
nigdy w tym stuleciu nie było bardziej gorąco na prawym brzegu Wisły.
Patrzyłem więc w ten letni wieczór
z wysokości lubelskiej starówki
na sprażony zamek.
Spijałem własne łzy.
Pachniały zioła, lato wirowało
w miejscu. Zaczarowane jak u Vivaldiego.
Wcześniej
pisałem listy, zaklejałem błękitne koperty.
Rozmawialiśmy niedługo, słuchaliśmy Uma guitarra
ąuerida w wykonaniu Madredeus, potem
jadłem truskawki z sąsiadem, odprawiłem
Mszę, dzwoniłem
do Mamy.
Pewna pani na Krakowskim
powiedziała jest ksiądz poetą.
Co wprawiło mnie w zachwyt
i przysporzyło niemało wstydu
2.
dopiero pod wieczór,
dotarło do mnie nagle,
pewnie na krótko, na
garbatym wierzchołku
średnich stanów życia:
jestem szczęśliwy
więc euforycznie i cokolwiek nerwowo
krążyłem po spalonych ulicach trajektorią słońca
7 czerwca - 15 listopada 1998 r.
Czerwiec 1968 roku
w Paryżu i Berkeley
właśnie kończył się sezon palenia
nieprawomyślnych książek,
przeklinano Boga i masakrę w My Lai,
nowe pokolenie przejmowało władzę
nad starym światem,
a bosonogie boginie
malowały na murach przedmieść
ekstatyczne teksty
make love not war
niewiele o tym wiedziałem
to mogła być gdzieś połowa czerwca.
Leżałem w słońcu na igłach
wczoraj ściętej trawy,
koło domu Szawernów,
z widokiem na Pszowskie Doły
ze ściśniętym gardłem
czytałem prozę iberoamerykańską,
nie wiedząc, że czytam prozę iberoamerykańską
kończyłem podstawówkę, siadały na mnie motyle, suszyłem siano
Tata mnie zmieniał tamtego dnia
po południu, po szychcie,
przy grabiach
ale to właściwie ja miałem go zmienić.
Wszystko jak zawsze jest inaczej
niż być miało
po tamtej chwili
zostały szczątki grabi w szopie.
Nie ma siana, nie ma rowerów,
z Ojcem wszystko jest już też inaczej
zdarzają się jednak ciągle nawroty czerwca
słodkie, okrutne, upragnione
okruchy czerwca,
jak wówczas
kiedy koło Szawernów
w trawie leżałem
w słońcu
piętnastoletni,
pewny nieśmiertelności
dorastaliśmy ku sobie,
moje życie i ja,
coraz bardziej
przylegając do
siebie
wiedziałem już wtedy,
że na pewno zostanę księdzem.
Nocami słychać było drżenie ziemi. To
zaprzyjaźnione czołgi miały lada dzień
wkroczyć na Morawy
To mogła być gdzieś połowa czerwca,
dorastaliśmy gwałtownie ku sobie
Pszów, styczeń - luty 1998r.
Koniec epoki
moim studentom
1.
podobno
Krakowskie Przedmieście
wyglądało tego dnia jak ogrody
Andaluzji w porze zbierania pomarańczy -
- złociste, słodkie, letnie.
Światło
ślizgało się na bruku,
zapalało szkło, wpadało do sklepów i okien,
załamywało się w źrenicach kocich oczu,
wirowało, trwało. Nie nadchodził
mrok.
Było tak pięknie w tamtym czasie, naprawdę.
Piękno się zdarza.
2.
Więc idźcie
Krakowskim aż w wieczność.
Niech wam starczy światła na dnie wąwozu kamienic,
pośród cierni
daleko z tyłu, na palcach,
zbierając maruderów
idę za wami
w tę samą Bramę
Lublin, czerwiec-październik 1998r.
Niedziela czerwcowa
To jest właśnie owa słynna co roku niedziela: pierwsza czerwcowa. Ikonalna w esencji:
błękit wymieszany ze złotem. Głos papieża ze wszystkich okien: zamiast przekleństw. Głosy ptaków, zieleń kojąca. Spowiedź, pokora, pokój.
Jak długo jeszcze będą mnie cieszyły czerwce, aż tak bardzo: do łez, do pierwszej krwi, po rękojeść zachwytu, rok po roku?
Ale przecież nic nie jest już takie samo.
W parkach Lublina inne niż przed rokiem
całują się pary. Liście nad nimi nowe.
W czytelniach inni piszą inne prace dyplomowe.
Zamazują się kontury tamtych twarzy.
Więc czerwce jarzą się i gasną niepogodzone. Choć pogodne, błękitno-złote, ufne
Lublin, 6 czerwca 1999 r.
W lipcu, nad jeziorem
Wojtkowi i Michałowi
wprawdzie oczy
mam zamknięte
i niczego poza ciszą
nie słyszę,
ale wiem, że
nade mną obłoki,
za mną las, przy mnie miłość
a wszystko
tak blisko,
tak wyraźnie,
tak krótko
śmieję się płaczę
nie podnoszę powiek
nie otwieram ust.
Płaczę śmieję się
jestem
już jutro pojawi się zwątpienie:
czy na pewno tak było?
czy w ogóle tak bywa?
Piszę więc
zamiast uszczypnięcia
Piszę
by dać świadectwo prawdzie
Buków, 3 lipca 1997r,
na kilka dni przed powodzią
Lipiec
jest 18.20, drugiego lipca 1997 roku.
Opisuję, co widzę znad ołtarza pszowskiej bazyliki
podczas Podniesienia:
na pierwszym planie,
w odległości 40 centymetrów od oczu, Hostia.
Wokół biel, złocistość i szlachetne brązy, słychać dzwonki,
przez otwarte drzwi kościoła wdziera się lato.
Za drzwiami plamy wieczornego światła na tle
kilkunastu odmian zieleni. Kończy się letni dzień w niedużym
miasteczku na południu Polski. Chleb staje się Ciałem. Rdzawe
wieżyczki ratusza, dalej doliny, jeszcze dalej dębowe aleje, na horyzoncie
siny zarys gór.
W tle niebo.
We wszystkich możliwych sensach tego słowa.
Podnoszę wino, które stało się Krwią. Niech się rozleje przez otwarte drzwi, niech zaczerwieni świat po horyzont. Niech ta Krew przebarwi wieczorne światło, rachityczną zieleń, doliny i dęby. Niech je ocali, zbawi
Pszów, lipiec 1997r.
Lublin,listopad -grudzień 1998r.
Wrzesień w górach
Zbigniewowi Herbertowi
"Dzieciństwo to zapach, przede wszystkim zapach"
(H. Bienek. Podróż w krainę dzieciństwa. Spotkanie ze Śląskiem)
Wszystkiego było w bród:
wyschniętych potoków,
szlochu, erudycji
i bladego słońca
życie jest przebogate,
starcza w nim cierpienia dla wszystkich
pękały na pół
serca, ogrody i elegie.
Wychodzili z nich: pięciu, Marsjasz,
Cogito, Hektor i cała ta banda straceńców.
Odmawiali brewiarz, dziękowali za
strzykawki z igłami grubymi i cienkimi.
Mówili to samo, co zawsze. Że trzeba dać
świadectwo, być wiernym i iść. Hektor podpowiadał,
że reszta nieraz śmierdzi i że wszystko jest nie tylko kwestią smaku,
ale i kwestią węchu.
Powonieniu zawdzięczam wiele
Herbertowi więcej
Trwał wrzesień
gprzki i płomienny
Wrzesień 1998- grudzień 1999r.
|