Londyn


|Opactwo Westminster. Parliament Square, SW1 | Galeria Narodowa. Trafalgar Square, WC2 | Moja Babcia |



Opactwo Westminster. Parliament Square, SW1

         Ks. Ks. Andrzejowi i Ludwikowi

Jest tu jak w Cordobie przed trzema laty: cisza
ogromna. Jak po rozstrzygającej bitwie, jak
po ostatniej kłótni, po wielkim wybuchu:
na rzeczach i ludziach osiada
złoty pył milczenia.

Za murami wysoki, świdrujący szloch
karetki pogotowia ścigającej się ze śmiercią.
Gdyby emergencies łkały na londyńskich ulicach parę
wieków wcześniej, wszystkie grobowce tutaj byłyby nieco
młodsze.

Siedzę więc pośród nich cicho,
znacząc czernią jasnobłękitną kartkę.
A jest ze mną inaczej niż u Szekspira:
nikt nie czeka na moją śmierć,
wielu pragnie mojego życia.

Oślepia mnie lichtarz, żyrandol, witraż.
Moje dzieciństwo i moja starość ani na chwilę nie spuszczają mnie z oczu.
Ani On.

Więc
światło jest kamertonem tego miejsca i czasu. Tej fazy życia.
Tego wiersza.

    Londyn - Pszów, 17 grudnia 2001 r. - 5 stycznia 2002 r.




Galeria Narodowa. Trafalgar Square, WC2

         "Autentyczna sztuka jest zawsze demokratyczna właśnie dlatego,
         że nie istnieje powszechniejszy wspólny mianownik
          - w społeczeństwie i historii - niż odczucie niedoskonałości świata,
         niż poszukiwanie lepszego wariantu"

          Josif Brodski

Raz jeszcze w życiu free admission, wstęp wolny.
Więc idę w otwartą bramę galerii - alegorię losu - jak w
dym, przekonany, że po latach tłustych nie muszą się zdarzyć chude.

Pod stiukami, bezszelestnie, w blasku świec,
między dwoma autoportretami Rembrandta (na jednym
geniusz ma 34 lata, na drugim 63; ja 48,5, czyli dokładnie pośrodku)

idzie Salome
z głową proroka na misie. Dotyka
biodrem gobelinu i jest w typie modelek Margareth Astor.

Kiedy podchodzi bliżej,
przeżywam gorycz i ulgę pomyłki: na różowym
plastyku tacy widzę dwa piwa, szklankę coli i plaster cytryny.

Taka jest dziś Salome.
Taki jest teraz Londyn.
Takie są nasze czasy.

    Londyn - Pszów, 17 grudnia 2001 r. - 5 stycznia 2002 r.




Moja Babcia

Myśleć o Niej teraz, dziesięć tysięcy metrów
nad ziemią, nie jest trudno, bo ostre krawędzie
między życiem a śmiercią oraz
między śmiercią a życiem
były Jej żywiołem

Miała 26 lat, kiedy umarła.
Miała też determinację wielkich świętych
i zdrowie kruche jak łodyga rzadkiego kwiatu.
Urodziła moją Mamę.
Potem umarła

Nie wiem, czy była szczęśliwa,
ale wiem, że została wysłuchana.
Na fotografiach Jej twarz, podobna do
Edith Stein, jest smutna i ciemna, jakby mówiła:
bałam się i bardzo mnie to wszystko bolało

Ale musiał w Niej istnieć
już wtedy ów olśniewający punkt,
z którego płynie
nieprzerwana jasność
w moje życie

Mówi teraz, młoda kobieta, opuszczając rzęsy,
z niepojętej, otchłannej wieczności; słyszę:
Nie, nic wielkiego.
To była tylko śmierć. To mija.
To tylko miłość. Nic więcej

    lot Londyn - Warszawa, 24 grudnia 2001 r.,
     Pszów, 5-6 stycznia 2002 r.


         


    


| do góry | powrót |