Jasność


| Jasność | Wiosna w Opolu | Szczęście | To nie był sen | Eva Cassidy | Ksiądz Skwara... | Wczesna jesień, późny wieczór. Bóg | Ogień | Próbując nazwać. Słuchając "Kwartetu Pomorskiego" |





Jasność

         

Spotkałem w życiu wiele kobiet:
jak to w Kościele.

Niektóre z nich otaczała poświata:
podejrzewałem, że mieszka w nich światło.

Nie należy się więc dziwić,
że obserwowałem je znacznie uważniej
niż moich zarośniętych współbraci,
o których ciemności wiedziałem sporo,
żyjąc samemu od lat w
mroku męskiego siebie.

Poza tym dorastałem w pobliżu kościoła,
w którym Madonna ma usta, oczy i policzki jasne
jak czerwcowe popołudnie albo zorze przedwieczorne
w wietrzny dzień. Dlatego od dzieciństwa
rozumiałem w tej sprawie
niemało.

Niektóre z nich miały urodę Juliette Binoche
i strukturę kryształu. Wiedziałem, że jest w nich
mała Tereska z Lisieux. Tak mała, że jeszcze zostaje
im nieskończenie wiele miejsca na cud samej siebie.

Mogłyby grać na wiolonczeli w filmach Kieślowskiego
i na cytrze w psalmach Dawida. Jednocześnie.
Tym samym ruchem dłoni sprowadzając deszcz muzyki
i pewność nieba na ziemię.

Idealizuję? Bez wątpienia.
Ale one były naprawdę.

I były od Boga.

    Jasna Góra - Pszów, 29 stycznia - 16 lutego 2002 r.




Wiosna w Opolu

         Księdzu Arcybiskupowi
         Alfonsowi Nossolowi

gdyby nie Chrystus z migdałami oczu,
gdyby nie Madonna w Różanym Ogrodzie,
gdyby nie Pieta z sercem poranionym dłutem -

- łatwiej byłoby uwierzyć w naszą oślepłą zwierzęcość.

A tak widzę, że Joes von Cleve, Martin Schaungauer
i Anonimowy Złotnik z Nysy widzieli światło.
I mam podstawy wątpić, że jesteśmy bestie.

Chyba od Keatsa pochodzi fraza,
którą powtarzam teraz
jak psalmiczny werset,
jak refren kantyczki,
jak zdrowaśki,
jak mantrę:

Piękno jest prawdą, prawda - pięknem

To wszystko, co wystarczy wiedzieć

    Muzeum Diecezjalne w Opolu, 19 kwietnia 2002 r.




Szczęście

         Mamie, Rodzinie

Widzieć
jak moja Mama
w dniu swoich siedemdziesiątych urodzin,
siwa, rozpromieniona, piękna,
idzie tanecznym krokiem przez biesiadną salę,
pod reprodukcją Ostatniej Wieczerzy,
wśród tłumu gości,
i zagaduje wielu z nich po drodze,
i siada miedzy Jackiem (mąż kuzynki),
i babcią Anią (matka szwagra),
ciesząc się tą chwilą, całym życiem, nami,
i wiedzieć, że za oknem gradowa wichura
i posępna ciemność, i odczuwać straszną
pokusę, by wyjść, iść w mrok i zatracić się,
ale pozostać i dotykać kremowych róż,
i wąchać małe bukiety świeżych frezji.
Być tam, wtedy.
Istnieć.

    Pszów, 24 czerwca 2001 r.




To nie był sen

         Najbliższym


         " (...) można samą siłą kochania, jak wyspę wśród morza,
         uchować coś przed z mianą"


         S. Barańczak, Płynąc na Sutton Island

To się przydarza ludziom,
choć niezmiernie rzadko, a jeśli już, to późną porą,
pod koniec dnia lub życia
dopada ich owa chwila
widzenia,
kiedy wszystko staje się przejrzyste na wylot.
Potem, przez sekundę, błękitna poświata.

To wystarczy.

    Lublin, 14 kwietnia 2002 r.




Eva Cassidy

     Witkowi W.


Zmarła na raka krtani kilka lat temu.
Witek przysłał mi jej płytę na początku
czerwca. Obaj płakaliśmy, słuchając jej
gitary i modulacji głosu; jeden w Sewilli,
drugi w Lublinie. Dwaj księża rzymskokatoliccy.

Ale na samym dnie łez nasz płacz dotyczył Śląska.
Płakaliśmy za jego szorstkością słynną, za naszym
utraconym Wszystkim. W Sewilli i w Lublinie.
Bywają chwile, o których się nie śni twardzielom.
Bywają chwile, które tylko szloch unieśmiertelnia:

wzruszenie nocne nad stronicą Hrabala;
aksamit jej głosu, rzadko, w słuchawce;
jaśniejąca delikatnie w stronę różu ciemność nieba czerwcowym świtem
(Boże, Boże, Boże - móc to widzieć i zapamiętać...);
piąty utwór na płycie Evy Cassidy;

miłość życia.

Jest od Boga. Na pewno

    Lublin, 24 - 28 czerwca 2002 r.




Ksiądz Skwara, pszowski farorz, buduje wieże bazyliki.
Późny wrzesień, druga połowa XIX wieku


Wieżom przybywało strzelistości,
"Kronice Pszowa" przybywało stronic,
Skwarze ubywało zdrowia.

Pierwsze szrony błyszczały rankami na gałęziach jarzębin i hebzu,
a ciemna wilgoć szła od Łangu, spod Szczybnej Kampy
i lepką mgłą oplatała pola i ludzi.

Październik stał już pod syryńskim lasem, na granicy mroku i światła
i przyglądał się ze współczuciem życiu, które tliło się
we wsi jak dogasający knot gromnicy.

Marząc o niedostępnych gniazdach, nad kikutami wież kołowały kawki.
Farorzowi ubywało ufności, przybywało zwątpienia -
- jak to pod wieczór.

Na Zepłociu wybuchały pożary, na Dołach - głód.
Umierały niemowlęta, "Anna" fedrowała słabo.
Ludzie zaczęli wyjeżdżać do kopalń Westfalii.

I musiało to być wtedy, o wczesnym zachodzie:
Ksiądz Skwara wychodzi przed probostwo i widzi jak
wrześniowe światło opiera się, miodowe, o kasztany przed kościołem.

I rozumie w tej jasności łagodnej: ta ziemia, żadna inna.

I odtąd wieże przekłuwają niebo na wylot,
sprowadzając deszcz łaski.

Z niej jestem

    Gietrzwałd - Pszów, 21-22 września 2002 r.




Wczesna jesień, późny wieczór. Bóg

Październik
dbał o dominację bezwzględną gorzkich kolorów. Dyskretnie,
skutecznie. Żółć i czerwień zdały się bezpowrotnie odbierać światu zieleń.
I resztki iluzji. Zdawało się, że i obecność
Boga

Mówiła
o tym, ze nie rozumie
swojego życia. I że najprawdopodobniej
zna ścieg jego sensu jedynie
Bóg

Słuchałem
z zachwytem i bezradnością. Czułem jak mnie ubywa z każdym
jej słowem i z każdą łzą. Jak zagarnia mnie jesienny zmierzch, starość.
Jak mi coraz bliżej do śmierci. I jak kocham ją, ich wszystkich,
Boga

    Lublin, 1-3 października 2002 r.




Ogień

          "Powiedz krtani, że wkrótce. I powiedz powiece."
          St. Barańczak

         "Żal, jak papryka serrano:
         najpierw właściwy smak, a potem tylko ogień"

         J. Hirshfield


robimy to z wprawą zaskakującą.
Jakbyśmy rzecz trenowali na długo
przed poczęciem.

Bo kiedy jest po wszystkim, po zamknięciu drzwi za
nieszczęściem, podchodzimy do zlewu i myjemy dłonie.
Potem kupujemy chleb i rzodkiewkę, wentylator dla cioci,
pastylki na gardło. Aby z krtani mógł popłynąć śpiew.

Skąd? Dlaczego? Po co?

Jakby się nic nie stało, a dopiero miało stać się coś;
jakby nie rozerwało nam serca na strzępy i na zawsze;
jakby się dało odwrócić trwałość kalectwa;
jakby nie widzieć pod stopami cienia krążącego nad głową sępa.

Więc sięgamy po grzebień, cytrę, wstążkę i różaniec;
odsłaniamy ciało bez wahania, by kochać bez przebrań.

I potem nagle na samym dnie, w ciemnej plątaninie,
dostrzegamy je po raz pierwszy: ziarenko światła.

Skąd? Dlaczego? Po co?

Może dlatego, że nasz początek z wysoka, z jasności;
że w naszej krwi żarliwość niebieska, stamtąd;
że w nas nienawiść do tego, co nieludzkie
w mroku

    Lublin, 26-27 października 2002 r.




Próbując nazwać. Słuchając "Kwartetu Pomorskiego"

Zdarzało się, że byłem już tego blisko, kilka razy
najbliżej jak tylko może przydarzyć się ludziom;
choć zawsze pod osłoną.

Ale nie dało się bliżej.
Trzymało się na bezpieczną
odległość zdania, koniunktiwu, przecinka.

Nie byłem gotowy na miłość.

Czasem
pręga światła na trawie,
oczy gorejące w mroku,
konstelacja nut,
biała sierść mgły,
wilgoć, nad ranem, ciągnąca od strony otchłani -
- zdawały się szeptać:
sięgniesz, zdołasz.

Ale miało pozostać niedosiężne.

I słyszałem jedynie miękki szelest w ciemności.
I wiedziałem, że musi być niewyobrażalnie piękne.
I że jeszcze nie teraz.

    Toruń, 21 listopada 2002r.




| do góry | powrót |