Europa


| Nymphenburg | Twarz młodego mężczyzny... | Vevey | Teodycea | Praga | Błekit | Moleson |
| Monachium | Katedra w Aosta | Dziewczynka w żółtych rajstopach, w śląskim kościele |


"Są ludzie, którzy namiętnie gubią się w chaosie. A są tacy,
którzy potrzebują ładu i usiłują tak właśnie pokazać świat.
Należę do tych drugich"

         Julia Hartwig

"I jedno wiemy tylko. I nic się nie zmienia.
Śmierć chroni od miłości, a miłość od śmierci"

         Jan Lechoń


Nymphenburg

         Iwonie i Monice, siostrom Sztajner

Leżąc na ławce, w zapachu sierpniowych traw,
pod kasztanem, w monachijskim parku,
ze ściszonymi głosami pięknych kobiet
na obrzeżach sennej świadomości,
z widokiem na posąg z jasnego piaskowca
spod coraz cięższych powiek,
w biało-błękitnym świetle popołudnia,
na krawędzi jawy i snu,
wiedziałem od początku, że to nie potrwa zbyt długo.

Ale nie miałem o to żalu ani do Boga, ani do życia.
Nie spodziewałem się aż tak wiele; wiedziałem, że jest za darmo.
Było dobre. Bardzo dobre. Choć domyślałem się, że to nie wszystko.

Wiedziałem przecież, że w widocznej za linią kasztanów klinice
komuś akurat przetaczano bezskutecznie krew, że
na ulicach - jak wszędzie - spotyka się tu ociemniałych, że
niedaleko stąd i nie tak dawno
wyrywano paznokcie, ścinano przyzwoitych, bombardowano katedry.
Że istnieją wichry, lepka ciemność, zdrada.
Że będą zgliszcza i wdowy po Twin Towers.

Że czeka mnie śmierć i niebo.
Odnawiałem więc, na krawędzi jawy i snu,
zgodę na własny los; na bezbronność i ufność bez granic.

Nie z żalu więc
dopadła mnie w końcu i mimo wszystko
słodka drzemka w biało-błękitnym świetle sierpniowej Bawarii

    Monachium - Pszów, 13 VIII - 13 X 2001 r.


Twarz młodego mężczyzny na tle górskiego zbocza w Vex,
w Szwajcarii, w kantonie Valais, niedaleko Crans-Montana,
w sierpniowe popołudnie 2001 roku

Jego twarz na tle stoku,
szczupła, wyrazista.
Ralph? Raoul? Robert? -
- nie pomnę imienia.

Jest bowiem rzeczą Boską
pamiętać imiona,
ludzką zaś i pokorną -
- zapamiętać twarze.

Jego twarz za mgiełką upału,
widziana tam i wtedy, przez dym,
przez ciemnorubinową krwistość szkła i wina -
- jego twarz własna, jego twarz jedyna.

Jego twarz na tle piargów,
słonecznej zieleni, nad przepaściami,
grozą, zachwyceniem. Milczy, opowiada:
"Śmierć była tu przed rokiem.

Najpierw brat, potem ojciec.
Odeszła, wróci, odejdzie, wróci".
Opowiada, milczy. Jakby nigdy nic płyną obłoki, stoją góry -
- na ich tle jego twarz śmiertelna. Nieśmiertelne imię

    Vex - Pszów, sierpień - październik 2001 r.


Vevey

Nie działo się nic wielkiego
i nie bardzo było wiadomo
skąd emocje, skąd ból, śpiew,
skąd włócznia zachwytu...

Najpierw w Chenoux, tam
gdzie jasna zieleń winnic tonęła w Lemanie,
wzruszenie jak drapieżnik skoczyło nam
wprost do gardła. Nieoczekiwanie.

A potem nagle Vevey, za uskokiem skały,
w aureoli zórz, o wczesnym zachodzie.
Vevey jak brzoskwinia, nagrzane i słodkie,
w zasięgu wzroku, ręki. Możliwe i bliskie.

Bezradność wobec piękna. Czy da się oswoić?
Kto wie, może wtedy, w Vevey aksamitnym,
objawiło nam prawdę o swojej naturze: jest
darem. Za uskokiem skały, na końcu podróży.

    Vevey - Pszów, 17 VIII - 8 IX 2001 r.


Teodycea

Zapach siana nad ranem,
w półmroku, przed brzaskiem,
w Cresier, na balkonie, po bezsennej nocy;
ów zapach świdrujący o czwartej nad ranem,
obietnica złożona na przedprożu dnia.
Ten zapach siana przed świtem kładę na dnie pamięci.
Niech mi będzie jako płomień na chwile ciemności,
jako dowód na istnienie Boga i mnie, nas, szczęścia.
Wszystkiego.

    Cresier - Broc - Pszów, 28 VIII - 8 IX 2001 r.


Praga

                   Jaroslavowi Subrtowi

1. Wieczór

Na ulicy Paryskiej, w samym środku Pragi,
z bosą stopą w kałuży, na początku nocy,
patrzeć: nikt nie chce tu umierać, widać to wyraźnie,
choć śmierć nie czuje się obco w Pradze, na Paryskiej.
Tu blisko Bila Hora, Karlove Namesti,
mętne wody Wełtawy, rude plamy dachów
kuszące do skoku, nagie dzidy drzew.


2. Poranek

Szmer wielu języków, czułe palce słońca,
krople deszczu na ławce, na liściach winogron,
na sercu Europy. Cierpkie zapachy ziół;
żałość miejskiego poranka.


3. Powrót do Domu

A jednak niełatwo będzie odchodzić spośród nich,
tak szczęśliwych przecież w tym mieście tak pięknym jak
biblijna winnica; ze złotej krainy ziemskiego baroku
w nieznany przestwór niebieskiej wieczności

    sierpień 2001 r.


Błękit

Nad Europą błękit
znieruchomiał jak jastrząb
dzień jeden, trzy, siedem, osiemnaście;
płynie ku niemu od ziemi woń cyprysów, dębów i sosen
w podzięce za modrą łaskawość.

Jak ocalić błękit?
Jak powstrzymać jesień?
Czy wystarczą katedry, męczennicy, prawda?

    Morawy - Bawaria - Tyrol - Lozanna - Sabaudia - Dolina Aosty, sierpień 2001 r.


Moleson

                  Ks. Darkowi Kąpińskiemu

Liście tańczą na pustej drodze,
na placu przed stuletnim kościołem,
pod koniec lata, w ciepłym wietrze,
nocą, w Broc.
Rankiem,
kiedy słońce rozedrze bieluśką gazę mgły,
ujrzymy szafirowe niebo i wysoką górę:
Moleson.
W pustym kościele odprawimy Mszę za świat,
który kochamy. Potem wypijemy kawę,
oddalimy śmierć.
Raz jeszcze uwierzymy
Życiu.

    Broc - Pszów, 16 VIII - 9 IX 2001 r.


Monachium

Nad Monachium ciekawsza połówka księżyca.
Na Marienplatz, pod platanem, akordeon
w rękach geniusza-kaleki.
Muzyka i wieczór. I zachwyt.
Zapachy cygar, potu, piwa, perfum,
miasta latem, szczęścia żywych.
Słyszę jak ktoś szepcze w czyjeś ucho:
"Najpiękniejsze ciągle przed nami"...

I wątpię, i wierzę.

    Muenchen - Pszów, 13 VIII - 9 IX 2001 r.


Katedra w Aosta

Góruje nad świątynią
białe ciało Ukrzyżowanego
o nieproporcjonalnie wielkich dłoniach;
ciało trupioblade, odeszłe w śmierć. Na jego tle
strumień czarnej krwi przyciąga chciwe
kontrastu
oko.
Crucifixus est.

Boże, wołamy, Boże, choć trochę to pojąć, zrozumieć, pokochać...

Letnie popołudnie, parno.
Wszędzie wokół zapach starego drewna.
Duszno, śmiertelnie, błogo.

    Dolina Aosty - Pszów, VIII - IX 2001 r.


Dziewczynka w żółtych rajstopach, w śląskim kościele

Nie widziałem jej nigdy wcześniej ani później,
tylko wówczas, ten jeden jedyny raz: w sobotę, 8 września, między
12.00 a 13.00, na mszy w pszowskiej bazylice. Siedziała w pierwszej ławce.
Rajstopy żółte, w ładnym odcieniu (między cytryną a kanarkiem),
szczupłe nogi, seledynowa minispódniczka, czarne lakierki,
brązowy kapelusik. Filuterne błyski w kącikach ust.
Miała jakieś dziesięć lat i braciszka pod opieką.

Nie umiałem oderwać od niej myśli. Wyobrażałem ją sobie za trzy
lata, za trzynaście, trzydzieści, trzysta. Jak przemienia się w gazelę,
w upragnioną, w rodzącą, w odchodzącą. W proch. W anioła.
Widziałem jej portret w siatce zmarszczek i pajęczyn,
pod warstwą emalii na przecięciu ramion
nagrobnego krzyża.

Nie przypuszczała zapewne, że moje trudności z płynnym odprawianiem
mszy płyną z jej powodu. Wszystko jest w jej życiu możliwe, myślałem z trwogą i zachwytem:
obcięta pierś, syn alkoholik, chwile szczęścia o świcie,
w czerwcu, w ogrodzie. Pożywałem Ciało, piłem Krew do ostatniej kropli.
Rozumiałem, wierzyłem, że wszystko w niej jest objęte, wybaczone, święte.

I olśnienie, kiedy czyściłem kielich, kiedy wertowałem mszał:
najpiękniejsze, co mogło się przydarzyć tej ziemi, to chrześcijaństwo.

    Pszów, 9 września 2001 r.


| do góry | powrót |